Audio to wspaniałe hobby. Ale też niesamowite pole do nauki na płaszczyźnie właściwie wielowymiarowej. Mieszają się tu bowiem zarówno zagadnienia z kategorii technicznych, naukowych, jak i neurobiologii, psychologii, socjologii… wymieniać można bez końca. I jak w każdym hobby znajdzie się pośród wielu entuzjastów i znawców tematu grupa osób – dość sporych można powiedzieć wręcz rozmiarów – wprowadzająca określony schemat zachowań, ekstremalność światopoglądową, gloryfikację zmysłów, a ponad wszystkim wieczne poczucie niedosytu i nieszczęśliwości okraszone niesamowitą dozą zdolności do ignorowania oczywistych faktów, wiedzy i zdrowej logiki, które wszystkie te problemy wyjaśniają i oferują gotowe rozwiązania. Tą grupą są audiofile i to im poświęcimy niniejszy artykuł-felieton z serii „…słów kilka”.
O audiofilach i ich pozycjonowaniu w ramach różnych postaw poznawczych i światopoglądowych co prawda było już poruszone przy poprzednim artykule na temat „wiecznej wojny” pomiarów ze słuchem, w sumie bardziej w formie również felietonu, ale nie zaszkodzi myślę powrót do tej tematyki od strony różnych postaw i ryzyka jakie niesie ze sobą audiofilia. Spróbuję do tematu podejść od strony suchej i chłodnej analizy.
Przy czym abyśmy mieli jasność, artykuł nie ma za zadanie kogokolwiek obrażać, piętnować czy dyskredytować. W żadnym wypadku nie będę tu posługiwał się inwektywami, wulgaryzmami, ani niezdrowymi emocjami. Nie ma takiej potrzeby. Piętnować będę natomiast nielogiczne postawy, dziwne toki myślenia i negatywne ich konsekwencje. Liczę, że również i osoba zainteresowana bezpośrednio dotrwa do końca lektury, bo kto wie, czy może to właśnie niniejszy artykuł skłoni ją to do refleksji.
Dla barwności i z racji dosłownie chwilę temu zakończonego Audio Show, pozwolę sobie okrasić artykuł tu czy tam (luźno związanymi) zdjęciami archiwalnymi z AVS 2019. Aby było bardziej nastrojowo i artykuł nie był dosłownie jedną wielką ścianą tekstu. Jednocześnie chciałbym wspomnieć, że prawdopodobnie jest to ostatni artykuł na temat audiofilii jako takiej w cyklu tej serii, ponieważ opisuje on w moim odczuciu jak w pigułce wszystkie kluczowe zagadnienia i nie ma sensu poświęcać na to już czasu. Zwłaszcza że temat jest bardzo zapalny i kontrowersyjny.
Audiofile i ogólna problematyka
Zacznijmy może od podstawowej rzeczy. Słowo „audiofil” pochodzi z języka greckiego i oznacza „tego który kocha słuchać”. Na przestrzeni lat słowo to zyskało znaczenie negatywne, a obecnie wprost skrajnie negatywne. Audiofile często są porównywani z narkomanami, osobami chorymi, niepoczytalnymi, członkami sekt religijnych, płaskoziemcami, foliarzami itd. Spotykają ich szykany i inwektywy, często w sposób wręcz automatyczny i pozbawiony konkretnego powodu w danej chwili. Osobiście jestem jednoznacznie i całkowicie przeciwny wszelakiej mowie nienawiści, bezpodstawnym wyzwiskom, chamstwu i wrogości jako takiej. Zwłaszcza że mogą one prowadzić później do tragedii. Myślę, że nie jestem w tym podejściu jedyny i w takich sytuacjach naturalnie wzbudzi to u wielu osób empatię wobec osób szykanowanych, solidarność ze słabszymi i będącymi w takiej sytuacji ofiarami.
Ale choć wszystko to wygląda w pierwszej chwili na ślepy hejt i faktyczną nagonkę, niekiedy w całkiem merytoryczny sposób piętnuje różnego rodzaju nieprawdy. Im bardziej dziwne tezy pojawiają się w dyskusji, tym większa niechęć komentujących do audiofilów i ogólnie tendencja do podważania zabawy w droższe audio. Wielokrotnie ma miejsce próba rozmowy z audiofilem na poziomie merytorycznym, ale w odpowiedzi spotkano się z… wyszydzaniem i agresją. Czyli dokładnie taką samą reakcją.
Wpływa to też na postępującą alienację społeczności audiofilskiej. Niektórzy zdaje się czerpią wręcz przyjemność z drażnienia innych swoimi treściami i urządzeniami, które sam piszący interpretuje jedynie w kategorii różnic klasowych w ramach grup społecznych (zazdrośnicy, biedacy, nie stać ich to hejtują itd.). Warto jednak zastanowić się, czy może chodzi tu nie o niechęć dla samej niechęci, zawiść o majętność czy też zazdrość o osłuchanie audiofilów, a o to, że w wypowiedziach przeplata się zarówno rzeczy słuszne i mądre, jak i te nie mające żadnych podstaw i umocowania w rzeczywistości. Co więcej treści te są często ochoczo suflowane przez producentów i dystrybutorów, czasami wprost zaczytane z kart produktów i materiałów marketingowych.
Rozmowy rzeczowe najczęściej kończą się przytakiwaniem wynikającym ze zwykłej grzeczności, ale finalnie i tak niezrozumieniem tego co próbuje się przekazać. Audiofile często bowiem po prostu ignorują innych, zwłaszcza tych mówiących do nich grzecznie i cierpliwie, że są w błędzie. Paradoks jednak polega na tym, że dopiero agresja jest w stanie zwrócić uwagę, ale jednocześnie powoduje ona mocniejsze zacementowanie swojej postawy i podążanie właściwie w jednym kierunku ku jeszcze głębszej alienacji.
Opisanie audiofila – eksperyment socjologiczny
Aby akuratnie opisać audiofila i sporządzić jego schemat zachowań, tudzież ogólny szkic światopoglądowy, wystarczy powołać się na doświadczenia z przestrzeni wielu lat rozmów z takimi osobami. Wnioski z przeprowadzonych lub obserwowanych eksperymentów socjologicznych okazały się bardzo jednoznaczne i opisują „audiofila” następująco:
- nie posiada on jakiejkolwiek wiedzy fizycznej o nawet najbardziej podstawowych zjawiskach,
- nie jest w stanie zaaplikować prostej logiki w to co pisze,
- ignoruje wszystkie inne osoby próbujące mu coś wyjaśnić i wytłumaczyć,
- odrzuca obiektywne dane pomiarowe,
- gloryfikuje subiektywne odczucia,
- rości sobie prawo arbitralnego osądu innych ludzi i przedmiotów na bazie tychże swoich subiektywnych odczuć,
- promuje i opisuje rzeczy które w oczywisty sposób nie mają wpływu na rzeczywistość,
- promuje teorie pseudonaukowe,
- daje sobą swobodnie manipulować,
- powołuje się często na bełkot marketingowy producentów,
- unika jakiejkolwiek weryfikacji swojego słuchu i dyskusji demaskujących jego nieprawidłowy światopogląd na audio,
- sprowadza dyskusje celowo na pole personalne, aby móc wygodnie z nich się wycofać wykorzystując argument obrażania go, odnosząc się do kultury wyższej,
- zasłania się wolnością słowa i konfliktem czyichś interesów z jego wypowiedziami.
Jak widać, osoby te wykazują się potężnym ładunkiem ignorancji i kompletnie nie reagują na żadne logiczne argumenty, podaną na tacy wiedzę, grzeczne i spokojne próby wyjaśnienia nawet nie tyle im, że są w błędzie, co innym użytkownikom i uczestnikom dyskusji, że są to treści wprowadzające w błąd. Reakcja ma miejsce dopiero na agresję lub nazywanie rzeczy po imieniu.
Czy taki proces jest w 100% błędny i faktycznie oznacza poddanie się, reakcję kompletnie nieadekwatną? Trochę zaczepiamy tu o pedagogikę, metody wychowawcze i komunikację międzyludzką. Z jednej strony jak pisałem oczywiście tego typu agresywne zachowania praktycznie nigdy nie są uprawnione w jakikolwiek sposób. Z drugiej mogę tylko zakładać, że powszechność krytyki, jeśli tylko posiada w sobie powtarzające się argumenty merytoryczne, ma spowodować efekt skali i zastanowienie się osób zainteresowanych, czy aby nie jest to faktycznie problematyka, która wykracza poza możliwość zbycia jako tylko pogląd lub tylko opinia jednej czy kilku osób. Jeśli idzie to w tysiące, to może jest coś na rzeczy.
To tylko założenie. Może być też tak, że efekt skali odniesie odwrotny skutek i zabetonuje stronę krytykowaną jeszcze bardziej. Będzie to odbierane jako bardziej bezsilność drugiej strony, tej tłumaczącej. Będzie że nienawiść, będzie że hejt, będzie można znów wygodnie wycofać się z jakichkolwiek prób wyjaśnienia sobie tego jak jest naprawdę. Naprawdę jednak jest to absolutny brak chęci osiągnięcia nie tyle konsensusu, co w ogóle stanu wysłuchania drugiej strony przez audiofilów. Nie jest to nawet kwestia tego słynnego czytania ze zrozumieniem, ponieważ nie ma tu ani rozumienia, ani wprost czytania. Już samo to może być brakiem szacunku ze strony audiofila do wszystkich, którzy go czytają i z którymi rozmawia. A co rodzi potem reakcje w drugą stronę.
Czy więc tłumaczenie rzeczywistości ma sens? To zależy chyba od człowieka. Część audiofilów robi to co robi nieświadomie. Nie widzi że wpadła w pewien martwy ciąg nieszczęścia, zakupów, dylematów, wzdychania, zachwytów i rozczarowań, bo cały czas coś „nie gra”, wciąż czegoś brakuje. Może po prostu brakuje muzyki? Słuchania jej dla przyjemności? Takim osobom należy przede wszystkim współczuć i mimo wszystko spróbować pomóc. Audiofilia (i ogólnie każda -filia) to bowiem pewna forma uzależnienia i tak jak przy każdej używce, wymagana jest terapia odwykowa. Rzadko się zdarza, że ofiara jest w stanie wykaraskać się z tarapatów samodzielnie. Na szczęście sam z audiofilii już się wyleczyłem, a czego pokłosiem jest chociażby niniejsza seria artykułów i promowanie mam nadzieję zdroworozsądkowego podejścia do audio, które wcale nie wyklucza drogich urządzeń, głośników i słuchawek, a nawet akcesoriów. Znając wszystkie strony medalu, jest to uczynić znacznie łatwiej, choć fakt że najmądrzej byłoby po prostu nie musieć nigdy tego robić i nie pisać takich felietonów jak ten.
Pewną formą wspomnianego szacunku jest umiejętność wysłuchania argumentacji drugiej strony, o ile jest wyrażona spokojnie i grzecznie. Jeśli audiofil wprost deklaruje, że on nie będzie czegoś tam robił, czytał, słuchał, bo on wie najlepiej, to wydaje mi się, że nie jest to forma specjalnie bogata w szacunek dla adwersarza. Taka osoba nie szuka prawdy i faktycznej jakości w audio, nie interesują jej fakty czy świadome słuchanie muzyki. Nawet nie chodzi o pomiary, które są tylko pewnym wyrażeniem rzeczywistości. Woli za to surowe piękno chwili zakupu, interesuje ją pogoń za marzeniami, wmawianie sobie różnych zjawisk dźwiękowych, które chłonęła niczym gąbka przez wiele lat indoktrynacji ze strony branży.
Swoją drogą, a co by się stało, gdybyśmy zamiast audiofila zaczęli opisywać tzw. płaskoziemcę, czyli osobę która wierzy że ziemia jest płaska i próbuje za wszelką cenę to udowodnić lub przeciwnie: wierzy w to tak mocno, że nie da sobie tego wyjaśnić? Dla ciekawości zrobiłem takie porównanie. Względem niemal tej samej analizy co wyżej:
- płaskoziemca nie posiada podręcznikowej wiedzy fizycznej i geograficznej,
- płaskoziemca nie potrafi posługiwać się prostą logiką, prowadząc często do tego słynnego „samozaorania” swojego własnego toku myślenia,
- płaskoziemca zignoruje wszystkie inne osoby próbujące mu coś wyjaśnić i wytłumaczyć
- płaskoziemca odrzuci jakiekolwiek obiektywne dane pomiarowe,
- płaskoziemca będzie gloryfikował swoje poglądy, wyłącznie swoje,
- płaskoziemca będzie rościł sobie prawo do osądu innych ludzi i przedmiotów na bazie wyłącznie swojego widzi mi się,
- płaskoziemca przy tym jeśli już powoła się na „badania” lub teorie, to wyłącznie te promujące jego tezy i przy odrzuceniu wszystkich innych,
- płaskoziemca będzie unikał jakiejkolwiek weryfikacji i dyskusji demaskujących jego nieprawidłowy światopogląd,
- płaskoziemca z wielką ochotą sprowadzi dyskusję na pole personalne, aby z jednej strony wykrzykiwać na innych swoje tezy, a z drugiej by móc wygodnie się z dyskusji wycofać.
Przed chwilą dosłownie pisaliśmy niemal to samo o audiofilach. Wniosek: wbrew pozorom obie te grupy mają ze sobą wiele wspólnego. Właśnie z powodzeniem udowodniliśmy ogromną zgodność między audiofilem a płaskoziemcą. Przeanalizowałem wnioski jeszcze raz, potem drugi, trzeci. Wyszło mi to samo. Oczywiście z różnicami wynikającymi naturalnie z odmienności materii w jakich się poruszamy. Teraz wyobraźmy sobie taką rzecz: spróbujcie kiedykolwiek przekonać płaskoziemcę że ziemia jest okrągła. Jest to prawie niemożliwe. Tak głęboko tkwi już taka osoba w swojej wierze (i niewiedzy). Nie da sobie tego wyperswadować, nie da się jej przekonać, prawda jest tylko jedna i to ta którą ta osoba wyznaje, żadna inna. Choć udałoby się to zrobić pierwszym lepszym podręcznikiem do geografii.
U audiofila jest bardzo podobnie, a co więcej, z racji subiektywności materii nawet bardziej zaraźliwe. Problem od lat polega na tym samym: branży która zachowuje się w taki a nie inny sposób i skrajnej nieumiejętności do przekazywania wiedzy w sposób prosty i zrozumiały. Nie mówię tu nawet o tej specjalistycznej z zakresu elektroniki, bo nikt nie wymaga od nas bycia ekspertami (sam również nim nie jestem). Jedynie znajomości prostych zagadnień które każdy człowiek winien wynieść ze szkoły, tudzież umiejętności posługiwania się zdrową prostą logiką. Choć ta również potrafi być zawodna i nie działać, jeśli mamy przed sobą osobę czytającą z wypiekami na twarzy opracowania pseudonaukowe (np. teoria fali długiej w kablach głośnikowych i zasilających audio) przygotowane tak bardzo przekonująco i wiarygodnie, że nawet ja potrafiłem się na to nabrać, choć teoretycznie pasjonuję się dźwiękiem od wielu lat (w momencie pisania tego artykułu, od 14). Mam z tego powodu cały bagaż doświadczeń. Mało osób wie, że „audiofilskie” wzmacniacze spaliły mi dwie pary słuchawek, inne „audiofilskie” urządzenia okazały się nie do końca tym czym miały być, a jeszcze inne „audiofilskie” urządzenie generowało problemy z pracą w normalnej sieci elektrycznej (przebicia, piski). Pokuszono się też o suflowanie wspomnianych informacji nieprawdziwych i bałamutnych, a nawet byłem proszony o kasowanie komentarzy na blogu, które się nie podobały. Jeśli więc audiofil powie mi, że on doskonale wie o nieuczciwych producentach czy nieopłacalnych produktach i jest na takie coś uodporniony, proszę wybaczyć jeśli nie uwierzę na słowo.
Mechanizm wykorzystywania wiary audiofilów w każdą informację techniczną posunął się tak daleko, że nawet Linus Sebastian z kanału LinusTechTips nagrał materiał o audiofilskim switch’u za 800 USD, który jest przerobionym (jeśli w ogóle) produktem D-Linka za wielokrotnie mniej. Wielokrotnie mniej (koszt urządzenia to 30 USD):
Materiał jest jednoznacznie prześmiewczy, ale wskazujący na rzeczy bardzo poważne, bo próbę oszustwa (scam) oraz wprowadzania potencjalnych klientów w błąd (false advertising). I nie jest to praktyka odosobniona. Audiofil zapewne odrzuci ten materiał, bo nie wykonują go „audiofile” lub sam fakt przebycia ślepych testów, w których uczestniczyły osoby „z niewytrenowanym uchem” które „nie wiedzą czego się doszukiwać i gdzie”. Nie będzie miało pewnie też żadnego znaczenia chociażby zalanie urządzenia klejem, aby uniemożliwić sprawdzenie zawartości wnętrza i odkrycie wklejenia do środka „klejnotów” mających… udawać zegary kwarcowe. W końcowej części materiału Linus mówi wprost o efekcie placebo i tym samym ogólnie sporej części niniejszego artykułu. Można zobaczyć również w praktyce jak wygląda ślepy test, w którym przytłaczająca większość osób wskazała brak różnic. Znamienne, że jedna z osób nawet stwierdziła, że nie wie czy ma cokolwiek usłyszeć.
Nie zgodzę się jednak z Linusem co do twierdzenia, że kupujący nie są problemem, tylko marketing producenta. Uważam, że wina leży po obu stronach. Producencie, bo dopuszcza się oszustwa, jak i kupujących, którzy nauczyli takich producentów swobodnego żerowania na ich kompletnym braku wiedzy technicznej. A jeśli nawet część audiofilów zgodzi się z tym, że wspomniane urządzenie jest w istocie oszustwem i próbą żerowania na nich, to po dosłownie chwili wróci do podobnych mechanizmów, ale w znacznie lżejszej i zawoalowanej formie, nawet nie mając tego świadomości.
Na koniec tego konkretnego akapitu, jeszcze jedno porównanie. Tym razem nie do płaskoziemców, a do czegoś bardziej niebezpiecznego. Cytując bowiem pewien fragment z Wikipedii dotyczący sekt religijnych:
W 1999 roku za najczęstszą przyczynę wstępowania do „sekt” Polacy uważali działalność przywódców tych ugrupowań religijnych, wykorzystujących ludzkie słabości do manipulowania i podporządkowania sobie innych – opinię tę wyrażało wówczas 90% społeczeństwa. Ponad 80% badanych było zdania, że motywem wstępowania do „sekt” bywa też chęć doznania nowych wrażeń i przygód. Wśród innych przyczyn wymieniano również często deprywacja psychiczna potencjalnych członków „sekt” – większość respondentów twierdziło bowiem, że członkami „sekt” zostają osoby słabe, zagubione, poszukujące zewnętrznego oparcia (82% badanych) oraz osoby poszukujące sensu życia, którego nie mogły odnaleźć w tradycyjnych Kościołach (73% badanych).
Wylistujmy więc:
- chęć doznania nowych wrażeń i przygód
- słabość, zagubienie, poszukiwanie zewnętrznego oparcia
- poszukiwanie sensu życia
Ile wątków na forach zaczyna się od „mam dobre słuchawki i jestem zadowolonych ale chcę spróbować czegoś innego”? Ile wątków na forach, zwłaszcza tych dotyczących chwalenia się swoimi zakupami audio, operuje na poszukiwaniu akceptacji, podziwu i pochwał? Ile razy w różnych dyskusjach, w których publicznie schodzono na kwestie prywatne, pojawiało się stwierdzenie, że muzyka komuś pomaga oderwać się od problemów i nadaje nowego sensu jego jestestwu? Choć żadna z tych rzeczy nie jest zła sama w sobie, a wręcz bardzo dobrze że występuje coś takiego jak szukanie ostoi w muzyce, bo realnie potrafi ona uchronić przed depresją i załamaniem nerwowym, to jednak pierwsza rzecz wymieniona w cytowanym badaniu z 1999 roku:
- wykorzystywanie ludzkich słabości do manipulowania i podporządkowania sobie innych
to przecież nic innego jak modus operandi nie tyle branży audio spod znaku hi-endu, ale konkretnych osób i autorytetów audiofilskich. O ile audio jest – jak każde hobby – ściśle związane z wymiarem finansowym i od tego nikt z nas nie ucieknie, to trudno zgodzić się z koncepcją pieniądza za wszelką cenę. Nie wskażę konkretnych portali i serwisów nafaszerowanych reklamami, bo nie o to chodzi, ale to wszystko jest realizowane z ukrytym celem promocyjnym i agresywnym usprawiedliwianiem tego poprzez tworzenie wokół siebie specyficznego kultu opartego na autosugestii, manipulacji i wierze (religii). Dlatego czasami spotykamy się z określeniami „kościoła audiofilskiego”.
Audiofile i tolerancja
Kilka akapitów temu dywagowaliśmy nad tym jak nazwać audiofila tak, aby nie było to obraźliwe. Problem w tym że nawet słowo „słyszący” może być tu odebrane negatywnie. To trochę jak z powiedzeniem „możesz mnie pocałować”. Wypowiedziane w odpowiedni sposób, może przybrać znaczenie o 180 stopni odmienne od zamierzonego. Logicznie byłoby więc odpowiedzieć, że może po prostu w ogóle ich nie nazywać w jakikolwiek sposób, a po prostu dać im żyć, kupować co chcą, słuchać co chcą i dzielić się swoimi wrażeniami. No przecież nikomu tym nie szkodzą, prawda?
Wydaje mi się jednak że jest to bardzo wygodne i jednocześnie kompletnie nieprawidłowe podejście do egzekwowania szeroko pojętych swobód i wolności wypowiedzi. Jest to bowiem znowu powrót do koncepcji obchodzenia się jak z jajkiem, aby nikogo nie urazić. Czasami mam wrażenie, że jest to wręcz oczekiwane i wykorzystywane w bardzo brutalny, wyrachowany sposób. Inaczej powstaje momentalny krzyk o braku wolności wypowiedzi i cenzurze, ale też agresji i emocjach. Jest to tym trudniejsze w trakcie nie tylko codziennej komunikacji, ale też pisania niniejszego felietonu, że sporo osób będących audiofilami to naprawdę sympatyczni i życzliwi ludzie, a ponad wszystkim wrażliwi. A ja nie jestem w stanie suchym tekstem przekazać należycie swoich emocji tak, aby druga strona miała pewność, że posługuję się mocnymi słowami ale bez ładunku emocjonalnego. Być może dopiero na video byłoby to widać (i słychać). Sens jednak przekazać w jakiś sposób muszę i nawet jeśli będę brzmiał jak osoba emocjonalna i agresywna, wbrew rzeczywistości, to i tak chciałbym zaryzykować i dociągnąć ten felieton do końca.
Wolność wypowiedzi opiera się na dwóch podstawowych rzeczach:
- swobodzie ekspresji,
- wzięciu potem za nią odpowiedzialności.
Zapytajmy zatem: jaką odpowiedzialność bierze audiofil za wygadywanie za przeproszeniem bzdur o grających zasilaczach do routera czy tunelowanych kwantowo bezpiecznikach? Jaką odpowiedzialność bierze za kazanie wszystkim dookoła „kupić albo wypożyczyć i samemu się przekonać”? Jaką odpowiedzialność przyjmuje na siebie za przeklejanie marketingowej papki, którą niejednokrotnie można sprowadzić do „umiemy zrobić zdjęcie kondensatorów i w ogóle mamy je w swoim urządzeniu”? Czy jako osoba posługująca się zdrowym rozsądkiem nie mam wyjścia i w imię wolności słowa i tolerancji muszę tolerować oczywistą głupotę? Nie mogę jej skonfrontować z faktami i rzeczywistością? Przy okazji mówiąc „sprawdzam” osobie, z którą prowadzę dyskurs?
Uważam, że jest to działanie nie tyle nie w porządku wobec mnie jako dyskutanta czy czytelnika, co wprost czynione z premedytacją, w sposób wyrachowany i bezczelnie wykorzystujący zarówno powszechne luźne i liberalne podejście do życia, jak i ogólnie wysoką przyjazność i tolerancję samej społeczności w ramach której jako jej użytkownik być może również funkcjonuję. I każdy, zamiast bronić jeszcze takiej „ekspresji”, powinien również być oburzony. Zwłaszcza, że wszystko to dzieje się np. na łamach serwisu czy forum, które dla takich osób jest na ogół darmowe i nielimitowane dostępem, ale finalnie ktoś jednak za nie płaci i być może nie życzy sobie, aby było ono wykorzystywane do szerzenia niedokładnych informacji, działając finalnie na szkodę wizerunkową Właściciela i zarządzanej przez niego społeczności, ufającej sobie wzajemnie.
Oburzeni powinni być również sami audiofile, gdyż uważa się, że można im wcisnąć każdą rzecz. Jeśli widzimy gorączkowe i usilne przekonywanie nas, że jakaś osoba „coś słyszy” w sposób „oczywisty” i „niepodważalny” po np. zmianie bezpiecznika albo ułożeniu kabli na podstawkach, to zakładamy, że chyba faktycznie coś musi w tym być. Co więcej, z osób broniących producentów czy sprzętu dostępnego w salonach audio najbardziej śmieją się… sami producenci i pracownicy salonów audio. Bo nie dość, że audiofile kupują rzeczy które czasami w ogóle nie mają prawa zagrać (vide wspomniane bezpieczniki audiofilskie), to jeszcze za darmo promują je w społecznościach, a na koniec bronią wszystkich z branży jak lwy.
Myślę, że gdyby sami zainteresowani audiofile o tym wiedzieli, ze złości, oburzenia i wstydu po prostu by zapłonęli. Żywym ogniem. Albo coś by im się stało ze zdrowiem, czego absolutnie nikomu nie życzę, ale co może być pochodną ogromnych emocji i często braku dystansu do siebie i swoich decyzji zakupowych.
Omamy a subiektywne zdanie
Istnieje kolosalna i fundamentalna różnica między jednym i drugim. I żeby też była jasność, w tym artykule adresujemy te pierwsze, a nie te drugie. Często jednak audiofile (celowo lub nie) zacierają między nimi granicę, sprowadzając ewidentną bzdurę do po prostu subiektywnego zdania, które audiofil ma święte prawo wyrażać, a które pewnie komuś się nie podoba i jest dla kogoś niewygodne. Inna sprawa że jego zdanie może swobodnie negować zdania innych, bo wszelkie zasady działają przecież tylko w jedną stronę.
Różnica jest tu bardzo prosta do wyjaśnienia. Subiektywnie to można powiedzieć, że woda butelkowana jakiejś marki komuś smakuje lub nie. Ewidentną nieprawdą będzie natomiast twierdzenie, że woda jest sucha. I tak właśnie często wygląda rozmowa z audiofilem. Audiofil (czy w tym wypadku powiedzmy że wodofil) będzie żądał od innych akceptacji tego, że on twierdzi iż woda jest sucha. Bo on tak uważa, dla niego jest sucha, wszyscy inni mają to uszanować albo nie mają racji mówiąc że jest mokra. Jakieś dowody? NIE, wszyscy mają uszanować jego opinię. Następnie zaczyna iść za ciosem i propagować następującą tezę: „nie kupujcie wody X bo jest sucha, weźcie Y bo ja kupiłem i faktycznie jest zdecydowanie bardziej mokra, ma lepsze nawilżenie i ogólnie nawadnianie ma bardzo dobre”.
W normalnych okolicznościach jest to szerzenie głupot, być może wprost celowy trolling. W audio, ponieważ jest to sfera często ekstremalnie subiektywna, takie rzeczy przechodzą znacznie łatwiej.
Sprowadza nas to do sytuacji, w której audiofile mają w nawyku albo obracanie się w ścisłym gronie osób z podobnymi fobiami i urojeniami (psychoakustyka), albo serwowanie monologów, tudzież przekonywanie „maluczkich” użytkowników, że audio to coś znacznie więcej niż tylko słuchawki, głośniki i sprzęt elektroniczny, a i ten w środku mający wiele różnych cudów, które wyłonione na światło dzienne mogą zostać wyłącznie poprzez specjalne – bo nie byle jakie – akcesoria. Mam świadomość, że brzmi to brutalnie i może wydawać się agresywne, ale jest to po prostu nazywanie rzeczy po imieniu. Tak faktycznie się dzieje, a często ludzie nie zdają sobie z tego sprawy. I to ludzie naprawdę fajni, z którymi można porozmawiać na wiele różnych tematów, byle nie o audio.
Pseudonauka
Nikt od nikogo nie wymaga, aby wiedział jak dokładnie zbudowany jest wzmacniacz albo jakie zjawiska zachodziły w kablu. W obu zachodzą konkretne zjawiska fizyczne. We wzmacniaczu oczywiście w wielokrotnie większej skali. Wiedzę o tym audiofile czerpią z prasy branżowej oraz opisów samych producentów. I praktycznie tylko tam, a co potrafi prowadzić do nawet wręcz kopiowania pewnych zjawisk i przeklejania ich tam, gdzie to pasuje i trzyma się jako tako całości.
Dobrym przykładem jest tu np. wzmacniacz głośnikowo-słuchawkowy, do którego oferowane są specjalne firmowe nóżki antywibracyjne. Cytując kartę produktu z jednego ze sklepów:
(…) wyposażony został w podstawki antywibracyjne, wykorzystujące technologię (nazwa technologii). To rozwiązanie jest efektem współpracy (nazwa producenta) i (nazwa partnera), koreańskiej firmy specjalizującej się w technologii antywibracyjnej dla urządzeń audio. Trzy precyzyjnie obrobione nóżki są dokładnie umieszczone pod dolną płytą wzmacniacza w trzech strategicznych punktach obliczonych od środka masy (nazwa urządzenia). Podstawki wykorzystują te same zasady inżynieryjne, które można spotkać w drapaczach chmur, czy mostach, gdzie siły zewnętrzne, takie jak wiatr, czy ruchy sejsmiczne muszą zostać precyzyjnie zneutralizowane.
Cena urządzenia w zakresie swoich pierwszych partii na przełomie 2021/2022 roku wynosiła ok. 26-28 tysięcy złotych. Była to wersja pozbawiona nóżek. Te były dostępne jako osobne, opcjonalne akcesorium do zakupu za ok. 2000 zł. Następnie w okolicach wiosny producent wprowadził nową partię kosztującą 36 500 zł. Usprawiedliwiano to kosztem materiałów, nowym pilotem (metalowym zamiast plastikowego) oraz zintegrowaniem nóżek na stałe i zniknięciem ich ze sprzedaży oddzielnej. Z racji zmiany kursu dolara, polski dystrybutor finalnie ustalił cenę na przełomie lipca i sierpnia na prawie 40 000 zł.
Pomijając historię cenową (bardzo dziękuję p. Kamilowi za zwrócenie mi uwagi na doprecyzowanie historii cenowej tego urządzenia), a także właściwości samego urządzenia, najbardziej intrygujące są rzeczone nóżki antywibracyjne. Wprowadzone na stałe zapewne po to, aby uchronić nas biednych przed jak rozumiem wiatrem i ruchami sejsmicznymi. Bo nic innego tak naprawdę nie można wyczytać z cytowanego fragmentu. Poza chwytliwą nazwą technologii, aby stworzyć wrażenie zaawansowania technologicznego; powołaniem się na inną dużą firmę, aby stworzyć wrażenie prestiżu i powagi; przytoczeniem zjawisk fizycznych z kompletnie innej dziedziny życia w kompletnie nieporównywalnej skali i zaprzęgnięciem jej do dzielnej służby na naszym małym stoliku w salonie. Nie wiemy w jaki sposób ma to wpłynąć pozytywnie na dźwięk czy w ogóle na cokolwiek, ale skoro producent o tym pisze i różnica w cenie jest potężna między posiadaniem nóżek a ich brakiem, to musi to być coś pozytywnego. Natomiast zasady inżynieryjne przy budynkach stawianych w rejonie dużej aktywności sejsmicznej czy drapaczach chmur narażonych na gwałtowne i mocne podmuchy wiatru są kompletnie inne i prawdopodobnie nikt nie ma tam o nich zielonego pojęcia. Audiofil też tego nie wie. Audiofil przyjmie to jednak na wiarę. Bo tak powiedział producent, a to co powiedział producent jest na ogół jak pisałem jego jedynym źródłem wiedzy.
Abyśmy się tu dobrze zrozumieli, to nie jest tak, że każdy producent kłamie tylko dlatego że jest producentem i musi/chce swój produkt sprzedać i wypromować. Nie każdy posługuje się takim schematem, tak jak nie każdy handlowiec w sklepie wciśnie nam najgorszy sprzęt który na sklepie nie schodzi, nie każdy kierowca TIRa jeździ niewyspany, a nie każdy kierowca BMW nie używa kierunkowskazów. Ogromna większość producentów jest nadal na szczęście uczciwa i produkuje dobre urządzenia, bez robienia wokół nich otoczki cudów i audiofilskiej ziemi obiecanej. Być może problemem są osoby piszące treści marketingowe na sklepach, które nie wiedzą jak się do tego zabrać fachowo i kopiują albo treści między sobą, albo z zupełnie innych treści znalezionych w sieci. A o to akurat bardzo łatwo i sam również się na tym wielokrotnie złapałem, że coś, co przeczytałem i podałem dalej, nie było finalnie tym co przeczytałem.
Wracając do tematu bezpiecznika audiofilskiego, przytoczony fragment opisu produktu brzmi następująco:
(…) W nowych bezpiecznikach (nazwa produktu) wykorzystano opracowane przez firmę specjalne stopy przewodników i nasadki zamknięte w antywibracyjnych, ceramicznych osłonach. Bezpieczniki są następnie poddawane procesowi (nazwa technologii), który polega na przepuszczeniu przez nie prądu o napięciu 1 000 000 V, co powoduje zmianę struktury molekularnej przewodnika i optymalizację jego działania. W odróżnieniu od starszego modelu, nowy bezpiecznik (nazwa produktu) jest poddawany również dodatkowemu procesowi obróbki, dzięki któremu normalizowana jest struktura krystaliczna zarówno w przewodnikach, jak i nasadkach bezpiecznika, co powoduje udoskonalenie charakterystyki przetwarzania wysokich częstotliwości i poprawia równowagę tonalną. Bezpieczniki (nazwa produktu) w znacznym stopniu przewyższają swoim działaniem wszystkie inne bezpieczniki high-end dostępne na rynku i są jedynymi bezpiecznikami, wobec których zagwarantowana jest poprawa brzmienia systemu dźwiękowego lub zwrot pieniędzy. W porównaniu z nagradzanymi już bezpiecznikami (nazwa poprzedniej serii), nowe bezpieczniki (nazwa produktu) brzmią w sposób bardziej wyrafinowany, wysokie tony są gładsze, a częstotliwości bardziej liniowo rozciągnięte począwszy od najniższego basu, a na najwyższych rejestrach wysokich tonów skończywszy, co stanowi nie lada wyczyn wobec i tak już znakomitych właściwości starszego modelu (nazwa poprzedniej serii).
Cena bezpiecznika: coś w okolicach 3000-4000 zł. Nie wierzysz że to gra? Kup i sprawdź.
Z opisu bezpiecznika dowiadujemy się więc (ale mówiąc już tak zupełnie normalnie), że firma opracowała po prostu bezpiecznik ceramiczny i przypisała mu antywibracyjność, która nie ma tu kompletnie żadnego zastosowania (to samo co przy nóżkach w tamtej aplikacji). Wrzuciła w opis fantastycznie brzmiącą technologię nie mającą żadnego sensu, ale sprawia to wrażenie podjęcia niezwykle twórczego procesu i skomplikowania, usprawiedliwiającego cenę i powodującego, że po przeczytaniu nie podchodzimy do przedmiotu jak do bezpiecznika, a do zaawansowanego technologicznie komponentu, będącego znaczącą częścią systemu audio. Zmiany molekularne sugerują powagę i głębokie obserwacje naukowe, a przewyższanie „w znacznym stopniu” innych bezpieczników na rynku daje nam uczucie, że jesteśmy lepsi i kupiliśmy lepiej niż u konkurencji. Reszta to opis dźwięku jakiego możemy się spodziewać i jaki powinniśmy usłyszeć. Informacja o gwarancji albo zwrocie pieniędzy jest również dodatkowym zwrotem mającym nas przekonać do tego, że zmiana na 100% istnieje, a w najgorszym wypadku możemy mieć zbyt słaby sprzęt lub niewprawione uszy aby się o tym przekonać i towaru do sklepu nie zwrócimy. Choć i tak prawo konsumenckie nam to gwarantuje przy zakupach na odległość.
Oczywiście informacje nieprawdziwe można znaleźć również w kablach i to wcale nie drogich oraz niekoniecznie tych zasilających. Przykładowo kabel zbalansowany do słuchawek dokanałowych ma taki oto opis:
(nazwa produktu) posiada kompaktową, wymienną konstrukcję wtyku, wyposażoną w miedziane wtyki 2,5 mm, 3,5 mm, 4,4 mm pozłacane 24-karatowym złotem, tak aby spełnić wymagania popularnych odtwarzaczy na rynku. Połączenie wewnętrzne to 4-pinowe OCC i OCC 6N z posrebrzanym przewodnikiem miksującym, dzięki czemu sygnał audio może być przesyłany stabilniej i szybciej.
Cena kabla: 330 zł.
Sam fakt że kabel za tak małe pieniądze posiada modularne wtyki jest bardzo mocnym atutem, choć też stwarza potencjalne miejsce awarii jeśli użyto mało przemyślanego mechanizmu wymiany wtyków. Fragment opisu jest jednak w najdelikatniejszym ujęciu dziwny. Przede wszystkim, popularne odtwarzacze na rynku nie mają wymagań co do pozłacania wtyków. Nie ma to żadnego związku ze sobą. Równie dobrze możemy stosować wtyki niklowane, a nic się im nie stanie i będziemy mogli sprzęt nadal użytkować bez przeszkód. Choć sam konfekcjonuję okablowanie, nie jestem w stanie zgadnąć czym jest „przewodnik miksujący”. Natomiast „szybszy i stabilniejszy” sygnał audio to rzeczy kompletnie bez sensu. Jaka jest szybkość sygnału w kablu analogowym tego typu? Na czym też ma polegać jego stabilność? Przecież to jest sygnał analogowy, więc na czym ma polegać jego stabilność? Na te pytania najpewniej nie zna odpowiedzi nawet sam autor cytowanego tu opisu produktu.
Tak jak w poprzednich przykładach, także i tutaj mam wrażenie przemycono coś, co ma wyglądać na innowacyjną technologię i operować na faktycznie istniejącym zjawisku. Problem w tym, że zupełnie nie w tej aplikacji. Mogę tylko zgadywać, że chodzi o zastosowanie przewodników srebrnych w połączeniach cyfrowych, a dokładniej na bardzo krótkich dystansach między układem DAC a nadajnikiem/odbiornikiem via I2S. Odcinki te są maksymalnie do 15 cm i tam faktycznie stosuje się srebro z racji jego lepszych właściwości tłumiących, ograniczając ryzyko interferencji i wystąpienia błędów lub problemów. Nie ma to żadnego zastosowania w kablach analogowych tego typu o których tu mowa. Osobiście testowałem różne przewody w połączeniach I2S i faktycznie mogę potwierdzić że najstabilniejsze połączenie miałem przy 15 cm na srebrze. Przy miedzi musiałem zejść już na 10 cm, ponieważ DAC potrafił się zawiesić.
Audiofile a drogie zakupy
Być może w tej chwili zrodzi się taka myśl, ale nie, problemem nie są drogie zakupy i to, że kogoś na coś stać lub wydał tyle a tyle pieniędzy. Często jest to podnoszone przez audiofili, że to musi być zazdrość, hejt, kogoś nie stać i hejtuje, tak, to musi być to, na pewno to.
Nie.
Problemem są bezmyślne zakupy a potem równie bezrefleksyjne promowanie ich, wręcz chwaląc się tym, karmiąc się urojeniami że coś usłyszeliśmy. Bo sprzęt drogi i ładnie wygląda, więc musi dobrze grać, lub po prostu grać. Po prostu musi. Decyzja nie mogła być błędna, a jeśli coś nie gra to na pewno wina kabli zasilających, braku podstawek, nóżek, bezpiecznika, gniazdka w ścianie, kondycjonera, bo na pewno „prąd jest zły” i szkodzi transjentom. A i lampy obowiązkowo do wymiany, bo na pewno są gdzieś „znacznie lepsze”.
Winne kolumny? Słuchawki? Akustyka pomieszczenia? Sam sprzęt? Niemożliwe! Przecież to tyle pieniędzy kosztowało, a jak ładnie wygląda, nie mówiąc o tym że producent pisał że… itd.
A jeśli sami spróbujemy ocenić sprzęt i wydamy własny (na ogół negatywny osąd), to będziemy głupi, głusi, niekompetentni i zazdrośni, a już w szczególności mieliśmy jakiś problem techniczny, coś było zepsute, coś źle podłączone, złe słuchawki, złe kolumny, złe kable, prąd nie taki jak trzeba. Albo w ogóle złośliwi i sponsorowani. I tak właśnie to wygląda, za każdym razem, do znudzenia.
Audiofile a autosugestia
Specjalnie nie analizowałem opisu bezpiecznika, ponieważ operuje to na tym samym schemacie i jest jakby kwintesencją tego jak można audiofila oszukać. Tak, oszukać. Wykorzystać ułomności ludzkiego umysłu, podatność na sugestię, perswazję. Generalnie wszystko na czym opiera się audiofilia w tym negatywnym tego słowa znaczeniu, a dokładniej „słyszenie” różnych rzeczy, to autosugestia i psychoakustyka. A jeszcze bardziej podstawowo – brak wiedzy o sprzęcie i samym sobie. Wówczas każda technologia staje się magią. I tę magię usłyszymy. Bo spodziewamy się tego np. w bezpieczniku za 3000-4000 zł. Bo coś co tyle kosztuje musi „zagrać”. Nie słuchawki, nie głośniki. Bezpiecznik. Audiosugestia.
Proponuję zrobić sobie w tym miejscu prosty test: próbować wsadzić go sobie w ucho. Zagrał? Niestety nie zagrał. To pewnie przez brak kabla. No to przylutować kabelek. Niestety nadal nic. Producent natomiast pisał że jego bezpiecznik gra i brzmi. Przecież nie napisałby w swoim opisie nieprawdy? Pewnie robimy coś nie tak…
Z autosugestią zmagam się również ja sam, najczęściej przy okazji testów audio. Dlatego stosuję zasadę „czystej kartki” i gdy jakiś sprzęt przychodzi na testy, nie czytam nic na jego temat, nie czytam danych technicznych, nie robię i nie przeglądam pomiarów, a po prostu sobie ich słucham od zera, na „czysto” i z odpowiednimi interwałami. Dopiero potem wykonuję resztę prac, a po napisaniu tekstu mogę rzucić okiem czy są one odbierane w ten sam sposób w innych miejscach. Audiofile często nie trzymają się takich zasad i to właśnie „naczytanie się” oraz głęboka adaptacja akustyczna powodują, że oczy zaczynają się świecić a portfel świerzbić. Przed każdym zakupem lub nawet odsłuchami starają się wyszukać maksimum informacji o danym sprzęcie, opinie osób najczęściej losowych, niemożliwych do zweryfikowania kim są i w jakim celu dzielą się swoimi wrażeniami. Jednym słowem robiąc pełne rozeznanie przed odsłuchami i w efekcie się „biasując”. Tak właśnie wygląda autosugestia, efekt placebo. Jest to też dokładnie to samo, co próbowała popełnić jedna z osób w materiale o audiofilskim switchu. Kompletnie nie ufała ona samej sobie, zapytała czy ma usłyszeć różnicę, łamiąc w ten sposób zasady ślepego testu. Nie można jej odpowiedzieć „tak, masz szukać różnic”, bo usiądzie i je znajdzie, choćby się ziemia zapaść miała.
Jest to przygotowanie swojego zmysłu słuchu, mózgu, do określonego dźwięku, który audiofil spodziewa się usłyszeć. Jeśli nie wie czego szukać, to jest to prawdziwy ślepy test. Jeśli wie, to to usłyszy. Bo tak przeczytał lub tak mu ktoś powiedział. Bo spodziewa się tego teraz po tym urządzeniu. Dopiero wówczas jest w stanie wydać własny osąd. Oczywiście całkowicie neutralny i pozbawiony jakiegokolwiek wpływu z zewnątrz czy sugerowania się, którego przecież w ogóle tu nie było.
Identyczna rzecz ma się w przypadku prasy branżowej i są to dokładnie te same mechanizmy. Jeśli nie spotkacie tam recenzji negatywnej, to znaczy że ma miejsce jedna z kilku sytuacji:
- dana redakcja stosuje preselekcję i wybiera tylko te sprzęty, które jest wg niej sens recenzować i które będą miały największą szansę na zaprezentowanie się z dobrej strony,
- w danej redakcji panuje tak wielkie placebo i przeświadczenie o nieomylności swojego słuchu, że po przeczytaniu informacji od producenta wszystko „gra” dokładnie tak jak „powinno”,
- w redakcji zakłada się, że subiektywny odbiór jest na tyle czynnikiem losowym, że wystarczy opisać sprzęt „z grubsza”, a resztę dopowiedzą uszy audiofila na zasadzie wspomnianej autosugestii. Co kto będzie chciał usłyszeć to się tego dosłyszy, a co będzie chciał przeczytać to się doczyta i poukłada sobie w głowie tak, aby układanka była mniej więcej kompletna.
I jak na ironię, sytuację mogłyby tu rozsądzić obiektywne pomiary: te same które tenże audiofil przed momentem odrzucił i zdezawuował, dając swoim uszom rangę zmysłu absolutnego, a opinii osądu ostatecznego. A często audiofil czyni to dlatego, że po prostu ich nie rozumie, nie potrafi poprawnie odczytać, nie ma zielonego pojęcia jak taki „szlaczek” może odzwierciedlić to czego doznaje w słuchawkach i to jeszcze we wszystkich możliwych jego aspektach. W skrajnych przypadkach jest to wręcz odstraszające, bo posiadające zdolności demaskatorskie.
Dlatego bardzo mało osób z branży zajmuje się pomiarami (przynajmniej tymi akustycznymi), gdyż raz iż jest to ogromny koszt takich urządzeń, dwa że trzeba jeszcze mieć do tego opracowaną metodologię i wiedzę z zakresu obsługi, do której zresztą dochodzi się niekiedy latami oraz metodą prób i błędów, a trzy, że z reguły reklamodawcy i dystrybutorzy nie lubią pomiarów, toteż bardzo mały odsetek decyduje się na współpracę. Nawet większe redakcje próbujące agregacji tych mniejszych lub pojedynczych blogerów, recenzentów, freelancerów, wprost stawiają sprawę jasno, że „nie testują sprzętów złych” i są zainteresowane „wyłącznie” treścią pisaną, tudzież ewentualnie zdjęciami do tego, jeśli dana osoba wykonuje je na akceptowalnym poziomie jakościowym. Pomiary? Absolutnie żadnych pomiarów. Nie są potrzebne. Pytanie tylko komu. Na pewno audiofil będzie przekonywany, że jemu nie. Bo on wszystko słyszy, same uszy wystarczą, suprema lex.
Faktem jest więc, że audiofila znacznie łatwiej przekonać samym słowem pisanym, niż słowem pisanym i wykresem. Tudzież tylko i wyłącznie wykresem. Jak na ironię jest to działanie wprost przeciwnie do celu stosowania wykresów pomiarowych w audio. Dla ogromnej większości osób jest to ważny element uwiarygadniający, a przy okazji cenna każdorazowo lekcja nauczenia się czegoś więcej o sobie i tym jak działa ludzki ośrodek słuchu. Dla audiofila jest to dowód ograniczenia światopoglądowego, sceptycyzmu, a ponad wszystkim braku możliwości przekonania kogoś do swoich audiofilskich wierzeń i rytuałów, z miejsca demotywując go do lektury, analizy i odprawiania tych wszystkich czarów, które zwykł praktykować. Z nich wszystkich bowiem wyjdzie wówczas obraz o zgrozo kontrastujący do takiej recenzji i pomiarów, a czego zresztą nie jest on w stanie pojąć i zastanawia się, dlaczego ktoś odebrał jego słuchawki inaczej, skoro słuch jest tak dobry i wiarygodny, że wszyscy powinni słyszeć to samo. Pewnie recenzent był tak jak pisałem głupi, głuchy, sponsorowany przez konkurencję, uprzedzony, a sprzęt wadliwy i niedopasowany do siebie. To przecież zawsze jest wadliwość sprzętu, zły wzmacniacz, złe kable, zła muzyka, zły prąd, złe wszystko. A przykładu na to nie trzeba nawet daleko szukać, bo chociażby w komentarzach pod jedną z moich własnych recenzji:
Przy całym szacunku dla p. Mariusza, choć chyba bez wzajemności jak sądzę po przebiegu rozmowy (jest to jeden z powodów dla których wyłączyłem komentarze – szkoda nerwów), jest on naprawdę moim zdaniem jaskrawym przykładem na to, jak ludzie panicznie boją się weryfikacji swoich wątpliwości w sposób obiektywny, a ewentualnie mogący rzutować na to co i jak słyszą. Tym bardziej, że moja propozycja przeprowadzenia testów pomiarowych była szczera i dałaby samemu właścicielowi pogląd na realny stan techniczny jego słuchawek. Mogę tylko zakładać, że strach przed tym iż słuchawki pomiarowo (i w ramach subiektywnej oceny) wypadłyby tak samo, stanął tu na przeszkodzie. Subiektywną ocenę można byłoby bowiem łatwo podważyć, np. twierdząc że byłem uprzedzony lub celowo kłamię, aby nie stracić twarzy i nie połykać własnego języka za sprawą nierzetelnej recenzji. Sytuacja zmienia się diametralnie gdy do gry wchodzi temat obiektywnej weryfikacji. Oczywiście nadal może być popełniony błąd w metodologii testowej, ale jednak brak wiedzy o tym jak takie testy się przeprowadza i ryzyko wtórności wyników okazały się jak sądzę większe. Albo obawa przed odkryciem, że nie wszystko co przeczytamy w Internecie musi być faktycznie zgodne z rzeczywistością lub być odbierane przez każde ucho tak samo.
Audiofile a ślepe testy
I tak dochodzimy do właściwego tematu: psychoakustyki w kontekście ograniczeń ludzkiego słuchu. Prawda jest taka, że jest to organ bardzo podatny na stany zdrowotne, samopoczucie, pory dnia i nocy, potrafiący się zmęczyć tak jak wzrok, a także kształtować tak jak podpowiada mózg. Zresztą, nie bez powodu zrodziło się kiedyś przekonanie, że „audiofile kupują oczami” lub „audiofile słyszą cenę”. Oba te stwierdzenia są poprawne i to właśnie ich eliminacja następuje w toku wykonania ślepych testów, których audiofile boją się jak diabeł święconej wody.
Jest w sumie jeszcze jedno, tj. „audiofile kupują audio na kilogramy”, ale to bardziej w dużych sprzętach stereo.
Wrzucenie hasła „ślepe testy” w jakąkolwiek audiofilską dyskusję to jak (proszę wybaczyć dosadność porównania) wrzucenie granatu do szamba. Powoduje kompletny jej rozkład i destrukcję, tak jak rozkład i destrukcję powoduje na ogół audiofil swoją obecnością względem merytoryki wątku. Audiofil posługuje się jedynie percepcją i subiektywnymi odczuciami. Ślepy test percepcję sprowadza wyłącznie do treningu słuchu, a cały proces do zgadywanki w to, co dokładnie w danej chwili słyszy, nie widząc tego. Jeśli nie widzi tego co jest podłączane, najpewniej nie zgadnie co to jest, pomyli się, lub nie stwierdzi żadnych różnic. Przeraża go ta wizja. Kłóci się to z tezą o nieomylnym i absolutnym dźwięku. Powoduje uczucie dyskomfortu, niepewność, ryzyko porażki, także tej prestiżowej. Okaże się bowiem, że król jest nagi. Tyczy się to praktycznie każdego urządzenia i jest praktycznym uzupełnieniem obiektywnych danych pomiarowych. I najczęściej zasugerowanie ślepego testu spotyka się z gwałtowną reakcją odmowną, agresją, wreszcie ucieczką z dyskusji lub udawaniem obrażonego. Ze strachu. Bo wie że łyknął tą słynną niebieską pigułkę i będzie musiał ją boleśnie zwrócić tą samą drogą.
W rzeczywistości twierdzenia, że słuch jest zmysłem absolutnym, przypisywanie mu tej jedynej, arbitralnej zdolności do osądu sprzętu, są kompletnym niezrozumieniem samego siebie i własnych ułomności. Nie mamy bowiem słuchu absolutnego. Taki mogą mieć co najwyżej dzieci w wieku paru lat (nawet do pełnych 20 kHz). Wynika to zresztą wprost z ewolucji człowieka (wydawanie dźwięków ostrzegawczych przez młode w sytuacji niebezpieczeństwa). Z tego samego powodu osobniki dorosłe mają lepsze słyszenie do tyłu, pozwalające na lepszą lokalizację tego, czego nie widzą, a co być może skrada się do nich zza pleców (np. dystrybutor z rabatem). Audiofil Wam tego nie powie, bo prawdopodobnie sam czyta to pierwszy raz w życiu.
Ludzki słuch jest w stanie średnio wyłapać SINAD do poziomu jeśli dobrze pamiętam ok. 60-70 dB. Przy czym ogromne emocje i rozważania nad geniuszem producenckim rozpościerają się nad wzmacniaczami lampowymi za 100 000 zł mającymi bicie na transformatorze, wystrzeloną drugą harmoniczną (która tak bardzo im się podoba) i poziom szumu lamp w okolicach 55 dB, co już da się realnie usłyszeć. Nie mówiąc o analogu, gdzie np. wkładka gramofonowa pewnego bardzo znanego producenta, kosztująca 45 000 zł (sama wkładka, nie urządzenie) to separacja kanałów na poziomie… 25 dB dla 1 kHz. Jeśli dołożymy jeszcze do tego zmęczenie organizmu i inne wyczulenie o danej porze dnia na różne częstotliwości, robi się w ogóle ciekawie. Zwłaszcza że sprzęt pomiarowy nie ma prawa podlegać tak dużej ilości czynników zmiennych.
Audiofil, gdyby posłużył się tu prostą logiką, zadałby sobie pytanie:
Skoro słuch jest tak nieomylnym, zawsze dokładnym i absolutnie wiarygodnym „pomiarem”, to czemu stosuje się fantomy pomiarowe i czym dokładnie zajmuje się laryngolog?
Odpowiedzi niech sobie każdy tu udzieli sam.
Audiofile a głuchota
Ludzki organizm ma poza tym niesamowite zdolności adaptacyjne. Tyczy się to również ośrodka słuchu. Mówiąc wprost, nasze uszy są w stanie przywyknąć do wielu rzeczy, od ogólnie dobrej jakości dźwięku, po określoną strukturę tonalną, a nawet hałas. Jest to na swój sposób jego reakcja obronna. Plus z wiekiem postępuje w słuchu jego degradacja. Osoba mająca 70-80 lat może mieć skuteczny słuch do poziomu tylko 3 kHz. Tak, tylko trzech. Dalej jest już ubytek. Taka osoba zajmuje się tymczasem wydawaniem osądów co do sprzętu audio. Tu jest wykwintna faktura, a tutaj słychać skrzypiące pedały, tutaj pałeczka wypadła perkusiście, a tam jest w ogóle rozkoszowanie się rurką z kremem na placu w Wenecji. Poezja, nie recenzja. A wszystko to jest prawdą, bo ona „słyszy”. To nic że pierwsza lepsza wizyta w gabinecie i zrobienie audiogramu doprowadziłoby go do depresji i brzmiało jak wyrok.
Sposobem na wieczną nieszczęśliwość audiofila jest więc chociażby nieubłaganie kończący się mu czas. Starzenie się organizmu, tępienie się słuchu, w końcu cisza absolutna, w pełnym tego słowa znaczeniu. Póki jednak to nie nastąpi, taka osoba uważa że słyszy doskonale, ma ogromne doświadczenie, wszystko wie i słyszy lepiej, nie są jej potrzebne żadne inne pomoce i dane obiektywne. Wystarczy jego słowo, waga autorytetu, poważanie jakie wyrobił sobie w danym środowisku.
Audiogram? Audiofil potrafi wprost stwierdzić, że go nie zrobi, bo nie chce wiedzieć ile słyszy. To jest autentyczny cytat. A także znów klasyczny dylemat wspomnianej czerwonej i niebieskiej pigułki. Użytkownik – tak samo jak poprzedni od ślepych testów – wybrał niebieską pigułkę. Wybrał pozory, pozostanie w krainie czarów, audiofilskiej magii, łagodząc swoją niewiedzę ułudą wykreowaną z ignorancji. Bo tak jest łatwiej i nie burzy to jego światopoglądu, ukształtowanego przez wiedzę czerpaną z kart produktów, ulotek marketingowych i suflowania handlowców w salonie przez kilkanaście, a może kilkadziesiąt lat. Zupełnie jak w Matriksie. Zbyt duża integracja z systemem powodująca stanięcie w jego obronie.
Audiofile często narzekają, że są przez innych ludzi nierozumiani. Owszem, to prawda, ale nie jako płomienni hobbyści, jak sami o sobie uważają i postrzegają ten problem, a osoby operujące na niesłychanej wręcz skrajności, dochodzący w swoim hobby do granic absurdu, a nawet je przekraczając. W rzeczywistości, jeśli audiofile najbardziej kogoś nie rozumieją, to samych siebie. Nawet nie są w stanie sobie wyobrazić procesów zachodzących w swoich własnych uszach, w głowie. Rzeczy te wcale nie wymagając wyszukanej wiedzy z zakresu neurobiologii, natomiast przekładają się w prostej linii na to co ci ludzie słyszą, czego nie słyszą, czego nie są w stanie usłyszeć, a także wynikające z tego problemy i rozpaczliwe próby ich zasypania nowymi inwestycjami. To trochę jakby tracić powietrze w rowerze i zamiast wymienić dętkę, kupuje się super-drogą pompkę i grzebie coś przy łańcuchu. Nie wiem na jaki prostszy przykład się tu powołać.
Audiofile a szacunek
Zaryzykowałbym na tym etapie śmiałe stwierdzenie, a nawet wprost pewien zarzut – audiofile nie mają szacunku ani do siebie, ani do innych. Wymagają go od wszystkich wobec siebie, ale jednocześnie nie mają go do nikogo i niczego. Wynika to wprost z posiadania tzw. RiGCz-u (Rozum i Godność Człowieka). W życiu każdego z nas wiedza i ogólnie znajomość zasad funkcjonowania podstawowych praw fizyki czy biologii jest raczej powodem do dumy i zadowolenia. Natomiast promowanie głupoty i ignorancji jest czymś co nam – gatunkowi o tak ogromnym teoretycznie intelekcie – powinno urągać i być powodem do wstydu.
Akceptowanie swojej niewiedzy i ignorowanie zdrowej logiki, bo tak jest łatwiej, jest więc brakiem szacunku dla siebie, swojego rozumu, godności, człowieczeństwa i środowiska w którym jest to manifestowane. To właśnie wiedza, technologia i związane z tym rozumienie świata, tego ziemskiego czy kosmicznego, determinuje nas jako gatunek i kształtuje naszą przyszłość. Tymczasem audiofile na własne życzenie wpisują się w dokładnie tą samą grupę, do której zdążyli się już wpisać płaskoziemcy (co udowodniłem wyżej), ale i foliarze, antyszczepionkowcy itd. Nie chcę za bardzo wchodzić w dywagacje o rzeczach tak trywialnych i oczywistych oraz analizować każdą z tych grup, niemniej wszystkie one mają wspólną cechę: odrzucenie rozumu i przyjęcie za jedyną słuszną prawdę fundamentalnie ułomnej percepcji danego aspektu życia, bazując albo na swoich własnych przeświadczeniach i urojeniach, albo spreparowanych pseudobadaniach i wybiórczej pseudonauce (w przypadku audio: pseudofizyce i marketingu).
Z automatu jakby jest to też brak szacunku dla nas, jako normalnej społeczności audio w ramach której takie osoby bez przeszkód często funkcjonują. Już sama myśl o tym, żeby wypisywać innym ludziom ewidentną nieprawdę, traktując ich jako ludzi skrajnie podatnych na manipulacje i ogólnie niespecjalnie mądre, jest obraźliwe. Uczestniczenie w dyskusji z mocnym postanowieniem nie dania się przekonać żadnym argumentem i tylko wygłoszeniem swoich tez jest natomiast pełnym zaprzeczeniem istoty dyskusji, ponownie brakiem szacunku dla chociażby czyjegoś czasu, jaki jest poświęcany na rozmowę. Przybiera ona wówczas formę trybuny, z której wygłasza się swoje traktaty ideologiczne, prowadzi monolog.
Najśmieszniejsze jest w tym wszystkim to, że audiofile to z reguły naprawdę sympatyczni ludzie, olbrzymi pasjonaci i entuzjaści, którzy uważają się za osoby bardzo mocno rozwinięte kulturalnie, ze zmysłem artystycznym, humanistów, można powiedzieć prawdziwych koneserów kultury muzycznej i sztuki jako takiej. Jednym słowem osoby jak najbardziej światłe i mądre. Takie, które powinny dawać przykład innym i dążyć do wiedzy oraz procesów poznawczych samodzielnie. Tymczasem głoszone przez nich tezy niejednokrotnie są kompletnym tego zaprzeczeniem i budują wizerunek ludzi ignoranckich, pysznych, butnych, hermetycznych w swoich przekonaniach, zamkniętych w swojej bańce i boleśnie odległych od bycia krynicą mądrości jeśli chodzi o tematykę audio. Dlatego tak jak pisałem na początku, osoby te same siebie obrażają, swój intelekt oraz lata poświęcone na nasze wspólne audio hobby. Nie mówiąc już o pieniądzach, bo to osobny temat. I tym bardziej, że zdaje się nikt i nic nie potrafi przemówić im do rozsądku i skłonić do opamiętania się, nawet pustki na koncie (zdarzały się kredyty i zadłużanie na złamanie karku). Każdy kto spróbuje, zazwyczaj gorzko tego potem żałuje.
Audiofile a zderzenie z rzeczywistością
Gdy już audiofil jest pod ścianą, osaczony, widzi że jego własna logika legła w gruzach pod naporem często swoich własnych słów i tez, następuje gorączkowe szukanie pretekstu do ucieczki z niewygodnego wątku dyskusyjnego. Zmiana tematu rozmowy, próba sprowokowania kogoś do agresji, usilne wyczekiwanie na moment w którym będzie można się obrazić i pójść, bo przecież poziom rozmowy był nieadekwatny.
Po tygodniu ta osoba wraca na forum i rozpoczyna dalszą dyskusję, jak gdyby nigdy nic. Znów o tym samym, te same bzdury, a on słyszał, a on wie najlepiej, a inni nie mają racji, a na forach piszą że to nie jest tak itp. I to nie jest tak, że tym osobom nie próbuje się przedstawić normalnego punktu widzenia, zwłaszcza takiego który propagowałem w poprzednim artykule (złoty środek – mariaż świadomych odsłuchów z obiektywnymi danymi). Problem w tym, że wszelkie próby są bezcelowe. Będzie przytakiwanie, udawanie zrozumienia istoty rzeczy, a wystarczy dosłownie jedna rozmowa z handlowcem albo producentem i mamy nawinięty tak mocny makaron na uszy, że jeszcze trochę i mógłby robić za perukę.
Prawda i rzeczywistość są tym, czego audiofil nie może przełknąć. Tą czerwoną pigułką, która staje w gardle. Zresztą, jest ich więcej, ale najważniejszą z nich jest ta, która mówi, że ludzki słuch jest ułomny i bardzo podatny na autosugestię. Większość audiofili uważa to za bluźnierstwo i stwierdzenie bez sensu. Przecież sprzęt jest do słuchania. Jak to możliwe? To mamy nie słuchać sprzętu który kupujemy? Mamy nie słuchać sprzętu którego słuchamy?
Odpowiedź: jak najbardziej mamy słuchać, ale przede wszystkim wiedzieć co słyszymy i dlaczego.
Technicznie w audio już dawno przekroczyliśmy granicę ludzkiego słuchu, kręcąc się w ramach rozwiązań znanych już w latach 60-70-80-tych. Dorabianie do tego „tunelowania kwantowego” czy podstawek antywibracyjnych na wypadek wiatru i wstrząsów sejsmicznych to tak naprawdę próby sprzedania nam pseudopostępu i psychoakustyki, ponieważ w samej branży nic a nic od lat się nie zmieniło.
Czy jest to forma oszustwa? Na swój sposób trochę tak. Ale przede wszystkim jest to wyrachowany marketing i forma manipulacji, bo nie każdy drogi sprzęt jest tym złym, a do tego wciąż jest tu sporo przestrzeni na innowacje. Tylko że paradoksalnie to sami audiofile nie chcą zmian i są największymi hamulcowymi w technologicznym wymiarze tego hobby. Słuchanie nagranej muzyki jest nierozerwalne z czynieniem tego na jakimś sprzęcie, obojętnie za jakie pieniądze. To jest jasne i tutaj chyba nikt nie będzie miał odmiennego zdania. Świadome słuchanie nagranej muzyki natomiast niekoniecznie musi się odbywać na takim sprzęcie, jaki oni sami zakupili i przy wierze słuchacza w dokładnie to samo, co oni. I to doprowadza ich do furii. Chyba że robią to świadomie i celowo (lub za pieniądze). Wówczas odbierają sobie jakiekolwiek prawo do oponowania, gdy ktoś będzie znów chciał nazwać ich po imieniu i ich decyzje, którymi chwali się ta czy inna osoba publicznie. Jeśli robi to publicznie, to znaczy że jest to świadomy wybór i jest gotowa liczyć się z konsekwencjami, takimi jak konieczność późniejszej ewentualnej autorefleksji czy zmagania się z reakcjami innych osób. I jestem niemal pewien, że 99% audiofili skupi się na tym drugim, a nie na tym pierwszym. W końcu nawet sama definicja audiofilii zdradza istotę sprawy. Audiofil z grec. znaczy bowiem jak pisałem na samym początku: „tego który kocha słuchać”. „Słuchać”. Nie „słyszeć”.
Audiofile i wolność słowa
Na koniec pozostaje ponownie zastanowić się nad sensem tego wszystkiego, oponowania, walki, pisania jak jest, mówienia jak jest, skąd to wszystko i jak powinno być. Przecież audiofile nikomu nie szkodzą, słuchają sobie, kupują co chcą. Owszem, każdy z nas ma prawo kupować co chce, słuchać czego chce, za ile chce, gdzie chce. Żyj i pozwól żyć. Jest to święte prawo i wolność każdej osoby, których… nikt nikomu nie odbiera. Nie jest to istotą problemu. Tak samo nie ma problemu z tym że z kimś ktoś dzieli się swoimi odczuciami.
Problemem jest obstrukcja każdej możliwej dyskusji: powielanie ewidentnych bzdur, bronienie głupot, wzniecanie kłótni i potem brawurowe uciekanie z nich, pozostawiając po sobie zgliszcza i niesmak. Są to rzeczy, które powinny spotykać się ze stanowczym oporem z tytułu wprowadzania kogoś celowo w błąd i narażania go na straty spowodowane wymianą dobrego sprzętu na ten „audiofilski”, udający tylko takowy, tudzież do zakupów rzeczy kompletnie zbędnych, leczących tylko czyjąś fobię i dających tymczasową ulgę, niczym kolejna działka dla osoby uzależnionej. Konfrontacja z tymi praktykami to więc działania prosumenckie i ochronne. Także dla nich samych, bo jeśli audiofil zauważyłby ile pieniędzy zmarnował i jakie rzeczy wypisywał, to na drodze autorefleksji najprawdopodobniej wyciągnąłby bardzo budujące i słuszne wnioski, stając się finalnie lepszym (bo mądrzejszym) człowiekiem.
Inna sprawa to reputacja i renoma miejsca, w którym przedstawiciele grupy audiofili się wypowiadają. To, że takie osoby niejednokrotnie robią z siebie samych pośmiewisko, to jedna rzecz, ale ich zachowania i wypisywane banialuki odbierają rangę miejscu w którym występują wyłącznie jako biorcy gościnności i użytkownicy danej usługi za darmo. Powodując później niekontrolowane fale szykan i agresji pod swoim adresem, jak też i pretensje wobec ludzi trzymających pieczę nad przybytkiem, pod którego strzechą takie rzeczy mają miejsce.
Jeśli ktokolwiek zastanawiał się czemu ludzie np. przestają pisać na forach, to jednym z powodów są właśnie takie zbiorowiska, które roszczą sobie prawo do publikowania złudzeń i urojeń bez jakiejkolwiek odpowiedzialności czy kontroli, a jednocześnie najgłośniej krzycząc o cenzurze i komunie w momencie, gdy ktoś próbuje ten proceder ukrócić. Zdarzało się tak, że zarzuty te padały ze strony wprost kont należących do handlowców czy właścicieli sklepów. To, że forum czy inne miejsce jest wykorzystywane do celów komercyjnych przez podmiot niekiedy wprost konkurencyjny to szczegół. Cenzurują! Banują! Nie można swobodnie pisać! Brak kultury! Forum upada! Choć takiej osoby ani nikt nie zapraszał, ani nie chciał.
Osobiście myślę, że o ile wolność słowa jest czymś świętym, o tyle jej egzekwowanie powinno być jednoczesnym poczuciem głębokiej odpowiedzialności za to, co się wypisuje, a nie pisaniem bezrefleksyjnie co tylko się chce, bazując przy tym na materiałach nieprawdziwych i mieszających fizykę z fikcją. To, że jakieś słuchawki mają więcej lub mniej basu, to subiektywne odczucie. To, że jakiś bezpiecznik albo zasilacz od switcha sieciowego gra lub nie, to oczywista nieprawda. Nawet jeśli są to w dużej mierze subiektywne odczucia, powinny bazować na rzeczach zweryfikowanych, zgodnych z prawdą i po prostu upewniwszy się, czy aby nie będą wprowadzały kogoś fundamentalnie w błąd i nie są wynikiem złudzenia akustycznego i autosugestii. Niestety pobłażliwość + niekontrolowana swoboda wypowiedzi mogą prowadzić (i sukcesywnie prowadzą) do nadużyć oraz coraz śmielszego poczynania sobie w światku audio, a co może świadczyć o tym, że po prostu jako normalne, gościnne i przyjazne wobec bezgranicznie wszystkich środowisko, może jednak aż nazbyt przesadziliśmy w tej otwartości, a mniej zaczęliśmy zwracać uwagę na jakość tego co piszemy. A jednocześnie nikt nie chce uchodzić za cenzora, który nakłada na innych ograniczenia. Stąd też powinna być to ostateczność.
Dosyć ciekawy przykład sprzed tygodnia, który dotyczy Kuby Klawitera, znanego jutubera, zaatakowanego i okrzykniętego mianem „patorecenzenta” za recenzję gramofonu z IKEI:
Czy słusznie czy nie, każdy sam może ocenić. Na pewno bardzo pozytywnie można ocenić dystans, jaki Kuba Klawiter prezentuje i jest to coś, czego wszyscy w tym hobby powinniśmy się uczyć. W sumie ja również nigdy nie testowałem gramofonu (nie testuję i nie używam analogów), więc pewnie na mnie zabrakłoby już w ogóle słów dostatecznie obelżywych, mogących akuratnie ująć bezkres mej spodziewanej niekompetencji i całościowej niegodności.
Audiofile i wszyscy w jednym worku
Jest jeszcze jeden aspekt, który może rzucić na wydźwięk tegoż tekstu nieco inną perspektywę. Mianowicie chodzi o osoby, które poczuwają się audiofilami, bo uwielbiają słuchać, korzystają z drogiego sprzętu, ale są tak ekstremalne i radykalne w pogoni za nowościami, drogimi akcesoriami, urządzeniami itd.
W felietonie opisuję przede wszystkim postawę skrajną, a więc osoby faktycznie posuwające się do przesady i absurdu. O ile słownik PWN i ogólnie definicje audiofila są pozbawione nacechowania negatywnego, o tyle jest to cecha nabyta w tym momencie. I to nabyta tak głęboko, że współcześnie wypaczająca istotę audiofilii jako takiej. Jeśli trzymać się oryginalnej definicji i znaczenia tego słowa, faktycznie artykuł popełnia błąd bo wszystkich wrzuca do jednego worka. Trzeba byłoby wówczas wprowadzić inne pojęcie, tudzież rozgraniczenie zbioru w którym się poruszamy. Koncepcje mieliśmy więc dwojakie:
- audiofile w tym pozytywnym/neutralnym znaczeniu + osoby posuwające tematykę do rzeczonego ekstremum,
- audiofile w tym negatywnym znaczeniu + osoby po prostu nie będące audiofilami, a bardziej melomanami czy kimkolwiek, kim tylko chcieliby się identyfikować.
Mój pogląd jest taki, że którąkolwiek drogą byśmy nie poszli, nie ma to znaczenia w kontekście omówionych negatywnych zjawisk, które rzutują na całą sferę entuzjastów audio, bez względu na ich przynależność lub obraną filozofię. Jest to zgodne z tym co obserwuje się w przestrzeni społeczności internetowych, gdzie osoby będące bez wątpienia niszą, rzucają cień na całą grupę. W ramach tego mechanizmu więc ja sam również jestem osobą, której opinię generuje jedynie określona grupa osób. Grupa wcale nie będąca większością, ale przez swoje ekstremalne i rzucające się w oczy podejście i światopogląd, nadająca mi określonej (negatywnej) opinii.
W artykule jasno starałem się rozgraniczyć problematykę i zwrócić uwagę tylko na wspomnianą niszę. W życiu realnym odbiór jednak jest zbiorowy i może być tak, a nawet często jest, że np. sam fakt posiadania drogiego sprzętu jest już powodem do nieprzyjaznych wobec nas wypowiedzi, agresji, nawet hejtu. Nie osoby które mają kolumny za miliony i podstawi za setki tysięcy, ale my, choć nic nikomu nigdy złego nie zrobiliśmy i być może przed momentem rozmawialiśmy nawet w jakimś supermarkecie o bułkach albo serkach kanapkowych z uśmiechem na ustach i życzliwością.
Dlatego cały artykuł pisany jest w konkretnej tezie i świetle, że tak samo generalizowanie i branie wszystkich jedną miarą jest szkodliwe i negatywne, jak i poruszanie się w wymiarze ekstremum. Bardzo wyraźnie zaznaczałem to w linkowanym na początku innym artykule na temat audiofilów konta audiosceptyków. Tyczy się to wszystkich aspektów audio, również kabli, w których z racji zajmowania się tą tematyką również poczyniłem pewne studia, analizy, ale przede wszystkim widzę często te same schematy działania co w przytaczanych przykładach, np. o nóżkach: wykorzystanie realnie istniejących zjawisk fizycznych w zupełnie innej aplikacji, która finalnie w ogóle nie ma sensu.
Podsumowanie
Myślę że z zadania zajęcia stanowiska w sprawie audiofilów, głoszenia treści nieprawdziwych, określonych zachowań i postaw, a także mechanizmów i pułapek w jakie na ogół wpadają audiofile, wywiązałem się aż z nawiązką. I nadzieją, że ktokolwiek, kto w trakcie lektury miałby się poczuć urażony, już sam ten fakt potraktuje jako lampkę ostrzegawczą. Oznacza to bowiem, że ten tekst kierowany jest do niego i opisujący jego postawę, procesy decyzyjne, światopogląd.
Przede wszystkim, jeśli ktoś się z treścią nie zgadza, to jest to jak najbardziej w porządku. Nie musi go czytać. Jeśli uważa, że wyrządza on komuś krzywdę, to jest to wyłącznie jego opinia i jego zdanie. Nigdy nie jest moją intencją aby robić jakąkolwiek publikacją komuś przykrość lub na złość, ale cokolwiek bym nie napisał lub napisał, i tak będę najgorszy z samego faktu, że przywołuję na wokandę pewien proceder i fundamentalne prawidła, na jakich operuje branża audio. A to oznacza, że ten artykuł i setki jemu podobnych w innych portalach są i będą odbierane negatywnie przez osoby i podmioty, którym będzie na tym zależało, aby tak właśnie było.
Finalnie liczy się sam przekaz i sprowokowanie do refleksji, niż forma taka lub inna. Jeśli mówić o krzywdzie, wyrządzają ją sobie sami audiofile i im szybciej zorientują się do jakiego absurdu posunęli swoje nasze hobby, tym lepiej dla nich i ich najbliższego otoczenia. Nikt bowiem nie będzie potem z nich szydził publicznie, ani nie będzie miał okazji by ich upokorzyć na jakimś meecie czy spotkaniu. I nie ma najmniejszej potrzeby porzucać audio hobby. Wystarczy zmądrzeć i przestać dawać sobą manipulować lub po prostu zacząć weryfikować to co się słyszy od lat od handlowców lub wyczytuje na forach. Jak bowiem pisał Mark Twain:
„Prawda nie ma żadnej możliwości obrony przed głupcem zdeterminowanym, by uwierzyć w kłamstwo”.
PS. Publikacja artykułu odbywa się za błogosławieństwem mojego taty, cyt. „O tym wszystkim od dawna wiedziałem, ale nie przedstawiłbym tego lepiej”.